koperek.


Nie jestem duszą towarzystwa.

Czasem zastanawiam się, czy w ogóle mam duszę, ale z czystym sumieniem mogę stwierdzić przynajmniej, że nie jestem duszą towarzystwa.

Brak mnie odczuwalny jest jedynie, gdy nie pojawię się na randce, chyba, że to randka grupowa, to wtedy nie.

Gdy spotykam się z osobą jedną bądź dwiema bądź nawet trzema, ba, czterema, ale które znam i które znają mnie, to wtedy mówię. Gdy spotykam się z ludźmi, których znam mniej albo wcale, to mówię mniej albo wcale. Nie zmieniam tego od lat szczenięcych, bo mam te cztery osoby, przy których mogę mówić i to wystarcza. I tak się nagadam jak głupia, żeby każdej z nich opowiedzieć, który fragment duszy, albo który jej brak boli mnie dziś najbardziej.

Te więcej osób może więcej mówić, bo może nie mają takich czterech osób albo nie męczą się tak szybko jak ja. Ja posłucham, po to mam uszy, żeby ludzi słuchać. I do szeptów o miłości, też trochę je mam, ale dziś mniej, bo coś za głośno gra muzyka i nie słychać, nic nie słychać cię, nic a nic.

Nie jestem duszą towarzystwa, więc tutaj też nie pisałam.

Nie, tak serio to nie pisałam, bo życie ciągle posypywało mi ziemniaki koperkiem i chodziłam głodna, zła, bliska obłędu i bliska płaczu.

Tak właśnie było, blisko obłędu i blisko płaczu. Czekałam na trzy dobre rzeczy i wymyśliłam, że gdy idę rano do pracy, to jest jasno; że śnił mi się jamnik i tej trzeciej rzeczy to nie pamiętam, być może położyłam się płakać i zapomniałam.
Czasem straszna ze mnie beksa. Nie jest mi wstyd. Ważne, że się staram.

O, ta trzecia rzecz to napis na moim nagrobku, który po latach skrzętnego namysłu w końcu wykoncypowałam.
“Starała się”. Tak mi napiszcie, jak już umrę na tego wirusa, bo pewnie umrę, jak nie na wirusa to na ataki paniki nieopatrznie przeze mnie wchłaniane z każdych niewyłączonych na czas, cogodzinnych wiadomości radiowych i powiadomień na ekranie, których dezaktywować, zaściankowo i bezwyjściowo, nie potrafię.

sobota rano,
słucham Nicka Cave’a.

To nadal nie brzmi pozytywnie, okej, lwie i koniu, brnij dalej w te swoje “próby dobrych wieści, które i tak nikogo nie obchodzą prócz czterech osób, którym już o tym opowiedziałaś na winie w barze, piwie w parku, mesendżerze w telefonie”.

Wysłałam komuś tam moje opowiadanie. Nigdy w życiu tego nie robię, bo nie jestem duszą towarzystwa i widocznie aż tak się nie staram, ale hej, może wystarczająco, żeby napisać mi to na nagrobku.
Nie dostałam odpowiedzi, ale to nieważne. Nigdy nie oczekuję odpowiedzi. Ani wyjaśnień. Świętego spokoju już też przestałam. Jedyne, czego oczekuję, to hajsu na moim koncie po wykonanej robocie; że ogórki KARI od mojego dziadka będą smakowały jak ogórki KARI od mojego dziadka, i tego, że “wiosna przyjdzie i tak”, jak śpiewała Kayah.

Moja Głowolożka spytała mnie, co skłoniło mnie do wysłania tego opowiadania, skoro nie robię takich rzeczy przez te wspaniałe cechy osobowości, które bardzo sprytnie acz nadwyraz skutecznie prowadzą, w mojej głowie, intensywne monologi o wszystkim, co brzydkie i złe.

Powiedziałam jej, że spytałam wyrocznię I Ching i dostałam odpowiedź twierdzącą.

Zobaczyłam w jej oczach zawód, a w półuśmiechu usłyszałam westchnienie. Bo to chodzi o to, żeby w przyszłości użyć tej samej motywacji do zrobienia podobnej rzeczy, o możliwą powtarzalność reakcji, ułatwienie działań samorozwojowych, podnoszących na duchu poprzez ten sam mechanizm determinujący.

A ja se zrobiłam I Ching. Jebaną wróżbę w internecie. “Jung w nią wierzył” – powiedziałam, jakby jakiś nieżyjący od 60 lat antysemita był moim mentorem w kwestii podejmowania osobistych decyzji.

Zrobiło mi się głupio i jeszcze dlatego, że płacę tej Głowolożce, a wcale jej nie pomagam i nawet nie spytam, co u niej, czy dobrze się czuje, bo ta pogoda ostatnio przyprawia o ból głowy i warto pić dużo wody, nim nie będzie już czego pić.

Przy Głowolożce jestem duszą towarzystwa. Następnym razem dowiem się, czy lubi pieski. Może uda się jakoś zmienić niewygodny temat mojego zupełnego nieobeznania w niszczeniu murów getto i ratowaniu amazońskich lasów.

Mało miejsca zostaje na twarzy na uśmiechy, kiedy zakrywasz ryj kołdrą i szczerze zastanawiasz się, czy to nie wystarczający sukces, że otworzyłeś dziś oczy. Potem wstajesz, bo musisz iść do pracy, a w lustrze widzisz grubą jak świnia i brzydką jak noc pusię, bez żadnych błysków w oczach i chce ci się rzygać na samą myśl, że jeszcze dzisiaj coś sobie w ogóle pomyślisz.

No, to tak było ostatnio na mojej sawannie. 

A teraz jest spoko.

Ptaki zaczęły śpiewać i mam swoje cztery osoby, przy których jestem duszą towarzystwa.
Piję dużo kawy i jem dużo ziemniaków bez koperku, bo sama je sobie gotuję.
Być może mam złamane serce, kłujące przy każdym oddechu, ale może to koronawirus.
A jeśli to jednak serce, no to miło, że jest, bo gdyby już nie biło, to nikt nie napisałby na moim nagrobku “starała się”.

Wszystkie małe zwierzęta chciałabym przytulić a duże pogłaskać i sądzę, że na tym powinnam skupić się podczas tego żywota, bo inaczej zmarnuję go na cudze brednie i własne nieprzekonania.

Także kochani,
życzę smacznej zupy.


2 odpowiedzi na “koperek.”

  1. Ten jamnik może być współczesną adaptacją człowieka-wilka ( snu Pankiejewa) wg filosemity Freuda… Może klucz jest schowany w plakatowej symbolice I i II WŚ gdzie jamnik miał ośmieszyć Niemca. A ten koperek to służył kiedyś jako młot na czarownice…Anyway, climb up to the sun, to the sun, to the sun, taking everyone!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *